Jak psujemy dobre związki?
Są świetnie wykształceni, chcieliby mieć wszystko najwyższej jakości i tego też żądają od związku. Zaczyna się kombinowanie: „Wprawdzie się kochamy, ale mogłoby być jeszcze lepiej, ciekawiej” – rozmowa z Dorotą Ziółkowską-Maciaszek, psychoterapeutką z fundacji Rozwód? Poczekaj
Tekst pochodzi z Wysokich Obcasów Extra nr 4, wydanie z dnia 17/03/2016.
Rozmawia: Krystyna Romanowska
Częściej się mówi: „Od początku byliśmy niedobrani”, czy: „Było wspaniale, a potem coś się zaczęło psuć”?
– Bywa, że od początku jest źle, ale zwykle wszystko, co potrzebne do zbudowania dobrego związku, było: miłość, fascynacja, wspólne sprawy, podobne cele. Czasem patrzę z podziwem: jaką siłę miała para, ile pokonała przeszkód, żeby być ze sobą.
Na chwilę. W serialu „Fargo” Edd, jeden z bohaterów, mówi do żony Peggy: „Między nami było dobrze, ale ty ciągle chciałaś coś naprawiać”.
– Coś w tym jest. Często ludzie psują dobre związki, chcąc je doskonalić. Czasem świadomie i celowo, a czasem pchani wewnętrznym niedosytem, nie do końca uświadamianą myślą, że powinno być jeszcze lepiej.
Jak to wygląda? Jan i Józefina poznają się i zakochują…
– …i postanawiają, że będą ze sobą na zawsze. Zamieszkują razem. I co się dzieje? Spotykają się dwie oczywistości. Oczywistości, czyli to, w czym każdy z nas wyrósł – wartości, nawyki, zwyczaje, sposoby spędzania czasu wolnego, przekonania na temat tego, co to znaczy być żoną i mężem. Na początku obie strony się tymi różnicami nie przejmują, ale z czasem wchodzą one z impetem w związek. Ona zaczyna się zastanawiać: „Dlaczego właściwie w niedziele mamy jeździć na obiad do teściowej, tak jak on chce, a nie iść na lodowisko i fajnie się bawić, jak chcę ja?”.
No i ona ma rację, nie?
– Oczywiście. I on też. Obie strony mają poczucie, że wnoszą do związku coś wartościowego, że ich model jest właściwy. Nie ma w tym złej intencji. Każdy wnosi coś, co traktuje jako dobre, o ile było dobre. A gdy doświadczenia domu rodzinnego są złe, to wnoszą wizję tego, jak powinno być w udanym związku.
Kiedy ten model – czy jego wizja – nie jest dobry dla związku?
– Jak jedna strona forsuje – w jej mniemaniu idealny – model, ale w oderwaniu od potrzeb partnera, reszty rodziny, a nawet jej samej. Często ludzie stają się niewolnikami swojej wizji.
To jest częste?
– Tak. I wtedy oczekują, że partner będzie pomagał im zrealizować ich idealną wizję rodziny. Kłopoty zaczynają się wtedy, gdy wyobrażenia o dobrym związku zaczynamy traktować w sposób sztywny. Partnerzy wchodzą w określone role i identyfikują się z nimi tak, że przestają być autentyczni. Mówimy sobie: „Tak się dzieje w dobrych rodzinach”, „Takim wypada być”. Przestajemy się liczyć my jako osoby, zaczynamy realizować swoją bajkę na temat rodziny. Przestaje istnieć Józefina i Jan, teraz jest tylko mąż i żona. Józefina chętnie czasem wstawałaby o godz. 10 i chodziła w piżamie do 13, ale jako żona i matka nie może sobie na to pozwolić. Nigdy. I nawet w niedzielę, zamiast się lenić, będzie robiła tysiąc niezbędnych i pożytecznych rzeczy.
Ale czasami zadanie trzeba po prostu wypełnić, bo inaczej się nie da.
– Oczywiście, gdy tworzymy dom, to bierzemy na siebie różne zobowiązania. Ale dobrze jest zauważać, na ile pełnienie funkcji odciąga od tego, co jest w nas prawdziwe i autentyczne. Jeżeli Józefina jest w głębi duszy spontaniczną i trochę zwariowaną osobą i taka dała się poznać swojemu mężowi, a jako „żona” przyjmuje maskę sztywnej perfekcjonistki, to wróżę kłopoty.
Ale przecież można powiedzieć partnerowi czy partnerce realizującym tę swoją wizję związku bez mojego udziału: „Hej, stop, ale ja chcę inaczej!”.
– To jest świetny moment na zatrzymanie się i porozmawianie o tym. Niestety, często ludzie o tym nie mówią. Kiedy przestajemy otwarcie rozmawiać, jak nam jest z partnerem, podwaliny dobrego związku się chwieją.
Dlaczego ludzie przestają o tym rozmawiać?
– Bo się boją, że ich potrzeby będą zignorowane, bo to może zaboleć. Bo z ich doświadczenia wynika, że jak mówią o swoich potrzebach, to wynikają z tego kłopoty. Albo wcześniej mówiły i nic z tego nie wynikało. Wiele osób myśli: „Po co zadrażniać, i tak nie ma to sensu, lepszy święty spokój”. A to rzadko kiedy wychodzi związkowi na zdrowie. Jeżeli ktoś coś robi dla świętego spokoju, to prawdopodobnie ucieka na wewnętrzną emigrację, a w konsekwencji – oddala się od partnera.
Często nie mówimy o swoich potrzebach, bo partner się obraża.
– Jeśli partner się obraża, to prawdopodobnie sposób, w jaki mówię o swojej potrzebie, jest oskarżający. Jest zasadnicza różnica między powiedzeniem „brakuje mi ciebie ostatnio, chciałabym, abyśmy spędzali ze sobą więcej czasu, aby wieczory były dla nas” a „ty się mną już w ogóle nie zajmujesz, interesuje cię tylko praca, pewnie dziś znowu schowasz się za laptopem”. Oskarżanie czy obwinianie to droga donikąd, bo druga strona zaczyna się bronić, więc jest mała szansa, by otworzyła się na moje potrzeby.
Ale bywa też tak, że ktoś się obraża, bo nie dopuszcza do siebie żadnej, nawet konstruktywnej krytyki. I w ten sposób karze tego, który ma jakieś oczekiwania czy sugestie. Nakręca się mechanizm: obrażony swoim demonstracyjnym wycofaniem sugeruje, że druga strona ma przeprosić i wycofać się ze swoich oczekiwań. To manipulacja i bardzo dotkliwa kara, którą źle znosimy i jako dzieci, i jako dorośli.
Co wtedy należy robić?
– Zostawić partnera w tym obrażeniu. Dać jemu lub jej czas na poukładanie się ze swoimi uczuciami i potem wrócić do rozmowy.
Nie przepraszać i nie prosić o wybaczenie?
– Tutaj ktoś się obraził, bo nie chciał rozmawiać, i przepraszając, nagradzamy to obrażanie, wzmacniamy ten mechanizm. Nie ma powodu przepraszać za to, że próbowaliśmy rozmawiać o czymś trudnym.
A inna rzecz, że generalnie w związku warto przepraszać, i to najlepiej zawsze, gdy powiemy czy zrobimy coś, co drugą stronę dotknie. Wypowiedziane wprost „przepraszam” ma dużą moc rozbrajania uraz. Bo w bliskich relacjach raz po raz będziemy się urażać i trzeba znaleźć jakiś sposób, by te urazy nie rosły w nas i nie uruchamiały odwetowej spirali. I to jest zadanie dla obojga – osoba urażona powinna mówić o tym, co ją zabolało, nie czekać, aż „on” się domyśli. Bo to wcale nie musi być dla drugiej strony oczywiste. A niewyrażone urazy mogą stać się początkiem bardzo destrukcyjnej gry małżeńskiej.
Uderz mnie mocniej?
– Właśnie, a ja ci to zapamiętam, przechowam głęboko w pamięci. Na naszych warsztatach niemal wszystkie pary rozpoznają, że grały w coś, co Eric Berne nazwał zbieraniem czarnych żetonów. Można powiedzieć, że każdy z partnerów w związku nosi ze sobą taką skrzyneczkę. Partner mnie zawiódł, dotknął, zaniedbał – nic nie powiem, tylko wrzucam czarny żeton. Z czasem może się okazać, że zbieranie tych żetonów daje frajdę – mogę czekać z niecierpliwością na kolejną „skuchę” partnera. Skrzyneczka się powoli zapełnia, trochę ciąży, a w pewnym momencie nie ma już w niej miejsca na nowe żetony. I wtedy wysypuje się partnerowi na głowę całą zawartość.
Wyrzucamy jak z karabinu: „Wtedy zrobiłeś to, a miesiąc temu tamto, a pół roku temu – jeszcze coś innego”. A partner często nawet nie wie, o co chodzi.
– Tak, często to jest już skrzynia rozwodowa. Partnerzy przychodzą do nas i mówią: „Zebrało się przez lata”. Na szczęście w większości związków pary rozbrajają urazy na wcześniejszym etapie.
Rozbrajają rozmową?
– Tak jest najlepiej. Albo kłótnią. W samej kłótni nie ma nic złego, o ile nie zamienia się w werbalną przemoc. A często w odwecie za urazę dajemy sobie prawo, by też urazić partnera. Liczymy na to, że wyrzucenie całej wściekłości sprowokuje go do przeprosin, wywoła w nim poczucie winy. I to też błąd. Bo „okrzyczany” partner sam czuje się pokrzywdzony i nie ma ochoty przepraszać. Bo niby za co, kiedy naszą agresją właśnie wyrównaliśmy rachunki?
To jak na siebie krzyczeć, by potem chciało nam się wzajemnie przepraszać?
– Po wybuchu potrzeba wyciszenia. I to dla obu stron. Potem można wrócić do rozmowy. Jeżeli to kobieta wybuchła, niech ona rozpocznie rozmowę: „Słuchaj, wybuchłam, bo byłam na ciebie wściekła, emocje mi puściły. Przepraszam za ten atak. Chcę spokojnie porozmawiać o tym, co się stało, bo wciąż czuję do ciebie żal i złość”. To jest moment, kiedy można zacząć pracować nad dogadaniem się. Oczywiście wymaga to otwartości. Sama kłótnia niczego nie załatwi, bo ona służy jedynie odreagowaniu emocji. Ludzie wolą szybko ukarać partnera, niż zaryzykować otwartość.
Ze strachu.
– To często lęk, który ujawnia się w relacji, ale został wyuczony wcześniej, zwykle w rodzinnym domu. Boimy się otwartości, bo boimy się wykorzystania albo rozczarowania. Wiele naszych wcześniejszych doświadczeń wpływa negatywnie na obecny związek. Na przykład boimy się powtórzyć w swoim związku to, co nas raziło w relacji rodziców. Wchodząc w związek, mamy z tyłu głowy zarówno wzorzec idealnego partnera, jak i tego złego, czyli antywzorzec. Gdy się zakochujemy, partner przez jakiś czas ucieleśnia wzorzec idealny, z czasem go urealniamy, i nawet w najlepszym związku ten antywzorzec dochodzi do głosu. Często w najmniej oczekiwanych sytuacjach. Jeżeli ojciec notorycznie nie spełniał obietnic dawanych córce, świadomie unika ona mężczyzn niedotrzymujących słowa. I nawet jeśli na męża wybierze Pana Niezawodnego, to ideałów nie ma, więc także jemu zdarzy się nie dotrzymać słowa. U jego partnerki włącza się wtedy sygnał alarmowy, często nie do końca świadomy: „Oho, a jednak, zaczyna się”. I to może zacząć podkopywać dobry skądinąd związek.
Co zrobić, by nie wpaść w tę pułapkę?
– Najważniejsze to uświadomić sobie, że mam w sobie taki lęk i że mogę być na tym punkcie przewrażliwiona, wyolbrzymiać najmniejsze symptomy tego, czego się boję. To pozwoli spojrzeć na relację z dystansem i zobaczyć także zachowania partnera, które świadczą, że jest inaczej. Wymaga to pracy nad sobą. Można to też w serdeczny sposób omawiać z partnerem. Serdeczność stanowi o sile dobrych związków.
A bliskość? Czym jest bliskość?
– Dla mnie bliskość buduje się poprzez dzielenie się różnymi dobrami – materialnymi, intelektualnymi. Ta wzajemna, dobrowolna wymiana sprawia, że obok „ja” i „ty” buduje się poczucie wspólnoty, zaczynamy myśleć w kategoriach „my”. Dajemy sobie nawzajem coś, czego potrzebujemy, dbamy o siebie, interesujemy się swoimi sprawami, możemy nawzajem na siebie liczyć, gdy coś się dzieje, dzielimy się codziennością. To ważne aspekty bliskości, o których mówią pary. Na głębokim poziomie bliskość wiąże się z odsłonięciem siebie, zdjęciem maski, zaryzykowaniem pokazania swojej „brzydszej twarzy”. Gdy w odpowiedzi na otwarcie partner przyjmuje bliską osobę taką, jaka jest – bez oceniania i chęci poprawiania – to jest to jedno z najbardziej nagradzających życiowych doświadczeń, które silnie wiąże i tworzy solidny fundament związku.
Kiedy zaczyna się psucie dobrego związku?
– Takich momentów może być kilka. Często ludzie zakładają, że trudne momenty w ich związku nie nadejdą. Tymczasem życie rodzinne rządzi się swoimi prawami i pojawiają się w nim naturalne, rozwojowe kryzysy. Pierwszym momentem kryzysogennym może być wspólne zamieszkanie. Potem są to narodziny pierwszego dziecka – badania pokazują, że ok. 70 proc. par czuje wtedy spadek satysfakcji ze związku. Nie z rodziny, ale z relacji – skoncentrowani na rodzicielstwie partnerzy po prostu się od siebie oddalają. Na szczęście zwykle na jakiś czas. Często mężczyźni mówią: „Czuję się taki odsunięty”. Ale dziecko w tym momencie jest ważniejsze dla matki, i to jest w porządku. Jeżeli ludzie są przygotowani na taką ewentualność, nie będą interpretować tego jako oznaki kryzysu. Źle, jeśli mają w głowie bajkę: urodzi się dziecko, będziemy je we dwoje lulać, ono będzie spać 18 godzin, a my w tym czasie będziemy, jak dawniej, zajmować się sobą.
Co się dzieje, gdy już mija pierwsza fascynacja?
– Kiedy kończy się etap fascynacji, zaczynamy widzieć się bardziej realistycznie, pełniej. Dostrzegamy też niedostatki partnera. Na szczęście do tego momentu sporo par zdążyło już zbudować kawałek intymności. To urealnianie naszego księcia z bajki jest potrzebne, żeby nabyć koniecznego w dobrym związku luzu. Przestajemy żyć w napięciu, że musimy pokazywać się ciągle z najlepszej strony, przestajemy się „lansować”, możemy pokazać swoje codzienne oblicze. I teraz – albo zaczynamy czerpać przyjemność z tego, że widzimy się „bez makijażu”, albo zatrzymujemy się na rozczarowaniu: „Miało być inaczej, chyba źle wybrałam”.
Błąd idealistycznego myślenia?
– Wiele osób, które dążą do perfekcjonizmu, chce też mieć doskonałą rodzinę. Pracują raczej nad folderem reklamowym rodziny, zamiast nad relacjami w niej. Starają się pięknie wyglądać, bardzo ładnie mieszkać, wypełniać oczekiwania społeczne w 150 proc. Udane dzieci, które kończą najlepsze szkoły. Niezwykłe wakacje, nieustanny rozwój i katorżniczy fitness. Kłopot w tym, że związkowi wcale to nie jest najbardziej potrzebne. Dzieci mogą chodzić do zwykłych szkół, wakacje można spędzać u dziadków i mimo to – a często właśnie dlatego – tworzyć dobry związek i być ze sobą blisko. Kiedy pracuje się na to, co ma wyglądać świetnie na zewnątrz, nie ma już energii, żeby zajmować się związkiem.
Nie wysyłać dzieci do dobrych szkół?
– Przede wszystkim zastanowić się, jakie znaczenie temu przypisujemy. Warto pytać: „Po co?”, „Co z tego mamy?”, „Czy to nas uszczęśliwia?”, „Czy wzmacnia jakość naszych relacji?”. Związek może przypominać znakomicie zorganizowaną, rentowną firmę, tylko miłość gdzieś się zapodziała…
Kto na siłę chce być perfekcyjny? 40-latki?
– Nie, 40-latki już łagodnieją. O perfekcjonizm rodzinny walczą głównie 30-latki, ludzie z poczuciem, że mają dużo talentów, potencjału – są świetnie wykształceni, chcieliby mieć dużo rzeczy z najwyższej półki, i tego też żądają od związku. Zaczyna się kombinowanie: „Wprawdzie się kochamy, ale… mogłoby być jeszcze lepiej, ciekawiej”. Wszystko zaczyna się od tego, że w nas samych nie ma zgody na niedoskonałość. Warto znaleźć w sobie zgodę na dobrą zwykłość. Powiedzieć sobie: „Może nie jesteśmy wyjątkową superparą, ale dobrze nam razem, jesteśmy dobrym związkiem, dobrą rodziną. Kochamy się, i to nam wystarczy”.
Kto częściej psuje dobre związki: mężczyźni czy kobiety?
– Nie ma reguły. Oboje ponoszą odpowiedzialność za to, jak jest w ich związku.
Reasumując: psujemy dobre związki przez wchodzenie w sztywne role, przez realizowanie jakiegoś idealnego obrazu, przez niezgodę na niedoskonałość, przez zbieranie czarnych żetonów i ukrywanie, że poczuliśmy się dotknięci. I przez to, że ciągle chcemy czegoś więcej.
– I jeszcze przez nadawanie sprawom nadmiernych znaczeń. Np. zwykłą kłótnię ludzie mogą nazwać od razu kryzysem. Albo: kiedyś kochali się pięć razy w tygodniu, a teraz tylko trzy, i zastanawiają się, czy już przestali być dla siebie atrakcyjni i czy to pora, żeby iść do seksuologa. Można łatwo rozdmuchać problem w głowie lub zacząć go szukać na siłę.
Kiedy problem jest naprawdę problemem albo kryzys jest naprawdę kryzysem?
– Wtedy, kiedy partnerzy zaplątali się we wzajemnych oskarżeniach i choć próbują naprawić to, co się złego między nimi dzieje, to nic się nie zmienia, a nawet się pogarsza.
Kryzys uwidacznia się, gdy pojawiają się kłopoty w komunikacji – partnerzy zaczynają przypisywać sobie nawzajem bardzo złe intencje. Z badań słynnego zespołu profesora Johna Gottmana wynika, że kiedy w związku jest źle, ludzie potrafią nawet fałszować przeszłość swoich relacji. Okazuje się, że wcale nie było tak fajnie, jak opowiadali jeszcze niedawno. O zdarzeniach, o których ostatnio opowiadali jako o zabawnych lub neutralnych, teraz mówią jak o czymś, co już wówczas zapowiadało katastrofę i to, że związek się rozleci.
Dzieje się niedobrze, kiedy partnerzy mają poczucie, że przestają lubić partnera. Zanika serdeczność, dominuje krytyka i poczucie samotności. Partnerzy zaczynają się mijać, a kiedy stają naprzeciwko siebie, to zwykle po to, by walczyć ze sobą. Albo, jeszcze gorzej, wycofują się za kamienny mur.
Najgorszą prognozą dla związku jest jednak wzajemna pogarda. John Gottman traktuje pogardę jako jeden ze znaków, że związek dąży do upadku. Może mimo wszystko trwać, ale nie będzie w nim szczęścia czy bliskości. Pogarda narusza bazę związku – zaufanie i szacunek. Oczywiście w dobrych związkach może się przydarzyć, że któreś z partnerów pogardliwie zareaguje na drugie, na przykład odreagowując własne rozdrażnienie. Ale wtedy oboje wiedzą, że to jest niechlubny wyjątek na tle generalnie pozytywnych komunikatów, za który się przeprasza.
Lepiej walczyć, niż się wycofywać?
– Z dwojga złego lepiej walczyć. W walce jest jeszcze jakaś energia, którą w sprzyjających okolicznościach można wykorzystać na rzecz związku. Kiedy któraś ze stron wycofuje się na emigrację wewnętrzną, to już niewiele można zrobić. Często decyzja jest już podjęta: „Dla mnie ten związek się skończył”.
Trzeba walczyć, ale z problemem, nie z partnerem. Bo jak jedno w związku przegrywa, to przegrywa cały związek. Na pewno warto walczyć z drugim biegunem perfekcji – bylejakością, nie zgadzać się na nią. Zakrada się ona niepostrzeżenie.
Odpuszczamy?
– Najwyraźniej widać to w sposobie, w jakim partnerzy zaczynają się do siebie zwracać: z lekceważeniem i nieuwagą. Bylejakość widać też w niechęci do zrobienia czegokolwiek, co mogłoby poprawić relację. Często jedna ze stron się skarży, że partner nie widzi potrzeby pracy nad związkiem. Pokutuje mit, że w dobrym związku wszystko samo idzie i nie trzeba się wysilać.
Co to znaczy pracować nad związkiem?
– Praca nad związkiem nie może być harówką, to raczej pielęgnowanie związku. To przede wszystkim praca nad sobą i wnoszenie własnych dobrych emocji i wartości do związku. To zauważanie i reagowanie na niepokojące rzeczy, ale bez paniki i adekwatnie. Praca nad związkiem to także otwartość i dawanie szans związkowi, nieprzekreślanie go zbyt szybko. Kiedy dzieje się coś trudnego, mamy tendencję, żeby przypisać odpowiedzialność drugiej stronie, a ważne jest, żeby zapytać siebie: „A co ja właściwie w tej sytuacji robię, jaki jest mój udział w problemie?”. Dobrze jest zapytać drugą stronę: „A jak tobie jest ze mną?”. Rzadko o to pytamy.
Albo zapytać: „Czego potrzebujesz”?
– Mam wrażenie, że to są dosyć rzadkie pytania w związkach. Raczej myśli się o tym, czego ja potrzebuję, czego ja oczekuję, a czego druga strona nie spełnia.
Wie pani, które pary przychodzące na terapię się rozstaną, a które będą ze sobą?
– Raz po raz jestem zaskoczona. Czasem para na pierwszy rzut oka bardzo dobrze rokuje, wydaje się, że mają do wykonania jakąś drobną pracę, a potem się okazuje, że gdy odsłaniają kolejne warstwy, konflikty i wzajemne żale narastają. Ale może być też odwrotnie. Zdarzają się pary, które przychodzą z niemal podjętą decyzją o rozstaniu. Tymczasem po kilku spotkaniach, rozmowach o istotnych sprawach przychodzi ulga, napięcie puszcza i zaczyna się dobrze dziać.
Dorota Ziółkowska-Maciaszek – psycholog i psychoterapeutka, założycielka i prezes fundacji Rozwód? Poczekaj! Prywatnie żona i mama nastolatki
Tekst pochodzi z Wysokich Obcasów Extra nr 4, wydanie z dnia 17/03/2016